Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W starym piecu.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pampowski siadł do dorożki i kazał się wieźć za miasto.
Tak był przejęty, gniewny, poruszony, zburzony, strachu, który czuć był powinien, wcale nie doznawał. Ginąć — być skaleczonym, wszystko mu było jedno. Kochał tę kobietę i był — tak sobie mówił — choć trochę kochanym.
Przytem, ludzkie to są uczucia; pojedynkować się z hrabią autentycznym dodawało glansu, być zabitym czyniło sławnym. Ród Pampowskich na swojego potomka skarżyć się nie mógł.
Ranek był śliczny, letni, gdy komornik z Mahońskim i przybranym przez niego niejakim panem Sredzkim, stanęli na placu.
Sekundanci przewidując następstwa pojedynku byli posępni. Komornik brawował.
Zaledwie miejsca szukać zaczęli, gdy huczno bardzo i hałaśliwie zajechał hrabia Lucyś, sam się powożąc amerykanką, skoczył natychmiast z niej, rzucając cugle służącemu i począł wołać aby pośpieszano, bo czasu nie miał.
Ktoś zrobił uwagę, że doktora brakło.
— Po co? — zaśmiał się młokos — mnie nic pewnie nie zrobi, a ja go ubiję!
Galopem szły przygotowania, a Lucyś się jeszcze niecierpliwił, krzyczał i znajdował się w ogóle cale nieprzyzwoicie; zły był, jak powtarzał, że nie wiedzieć z kim bić się musi — i — niewiedzieć o kogo.
Musiano go hamować i usta zamykać.
W ostatku, wszystko było gotowe, przeciwnicy stanęli na oznaczonych miejscach o trzydzieści pięć kroków, za co się gniewał Lucyś, ale przy tem sekundanci obstawali. Strzelać miano nie idąc dalej, na komenderówkę.
Komornik nie okazał najmniejszego pomięszania, ale śmieszył powagą karykaturalną i ruchami majestatycznemi. Lucyś kręcił się jak żywe srebro.
— Raz, dwa, trzy!
Rozległy się dwa strzały.