Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W starym piecu.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pokrzepiwszy się nieco, uczuł potrzebę pożegnania tej, którą teraz jeszcze więcej kochał.
Godzina była mniej zwyczajna, i w przedpokoju stojący lokaj ów w liberyi na widok komornika trochę się zmięszał, kazał mu zatrzymać się chwileczkę, widać było jakąś bieganinę po domu, słychać szepty, wreszcie wpuszczono Pampowskiego i pani Brombergowa wyszła do niego blada i jakaś niespokojna.
Spojrzała nań dziwnie.
— Czy to prawda co mi mówił Mahoński? — spytała.
— Co? jak?
— Pan wyzwałeś hrabiego?
Komornik, który chciał się z tem taić, zakłopotał się.
— Ale — co tam... to moja osobista z nim sprawa — rzekł.
— Pan słyszę się za mnie ująłeś — dodała niespokojnie zaczynając chodzić po pokoju. — Po co było tak się gorączkować, niechby sobie plótł co chciał.
— Ja tego znieść nie mogłem...
— A ten student, słyszę, strzela doskonale — poczęła wdowa. — Pan możesz życiem przypłacić tę — prędkość. Pan mnie nie znasz nawet, czy ja tego jestem warta?
Ostatnie słowa wyrwały się jej ze wzruszeniem: Pan nie wiesz kto ja jestem...
— Pani jesteś kobietą i bezbronną — odparł Pampowski — a ja panią szanuję, ja panią adoruję!
Uśmiechnęła się smutnie, smutnie zapatrzyła w okno i głęboko westchnęła.
— Do wszystkich moich nieszczęść — szepnęła — tego jeszcze było potrzeba!
Podniosła rękę ściśniętą do góry, jakby groziła niebu.
Komornik obawiający się rozczulić, bo czuł, że mu się na to zbierało, znalazł się rycersko. Chwycił ją za rękę, pocałował i — drapnął.
Słyszał za sobą wołanie, lecz się już nie zwrócił. Unikając domu, aby go kto tam nie gonił i nie męczył,