Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W starym piecu.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To się rozumie! dodała.
— Do tego trzeba już szczęścia — rzekł komornik wzdychając. Spojrzał w oczy swej interlokutorce, patrzały jasno, wesoło, otwarcie tak jakoś, jakby się nie obawiały wygadać, bo nie miały z czem. Na tę rozmowę nadszedł brat, pan Hipolit Hortyński, ów miłośnik wieczornego wista, poczciwy wesoły próżniak, który rzadko w domu siadywał, bo jak raz wyszedł, zapominał się, zagadywał i choć mu zawsze było pilno, nigdy nic w porze nie zrobił.
Począł komornika ściskać.
— Cóż ty mi tu siostrę bałamucisz — zawołał. — Aha! złapałem! Jegomość wybiera chwile gdy mnie nie ma w domu i cholewki smali.
Panna się śmiała serdecznie.
— Ze mną to nie ujdzie na sucho — żartobliwie udając gniew, ciągnął dalej pan Hipolit — albo się żeń lub rozprawimy się.
— Zlituj się — przerwała siostra — komornik zakochany ale nie we mnie! daruj mu życie! Mahoński powiada...
— Ale Mahoński kłamie! — zawołał Pampowski — gdybym się miał zakochać, rychlej przecie w pani...
— Widzisz, sam się przyznaje! — widzisz? — kończył Hortyński.
Pampowskiemu biło serce, panna zarumieniła się.
— Zatem mam państwa pobłogosławić? — spytał brat.
— Możesz poczekać jeszcze — przerwała siostra — komornik niezdecydowany...
— A ty? — odezwał się Hipolit.
— Ja także potrzebuję czasu do namysłu — znowu ze śmiechem mówiła panna — komornik słynie jako bałamut.
Pogroziła mu nieco, a w tem garbata wychowanica, odwołała ją do drugiego pokoju i tak się ten żart skończył.