Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W starym piecu.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stara z politowaniem patrzała na Pampowskiego, który obudzał litość.
W chwili jednej twarz mu się zmieniła tak, jak gdyby miał w miejscu paść trupem, wargi pobielały, trząść się zaczął i razem potem oblewać.
Stara pobiegła po wodę. Sparty na krześle komornik z głową spuszczoną zdawał się dogorywać.
Podanej wody wypił kilka kropel i siedział, nie mógł się oddalić od tego miejsca, od wspomnień szczęścia, które tu tak niebacznie sobie wyroił, wykołysał, wykarmił, łudząc się niem dość długo.
Nie wiedział co teraz miał z sobą zrobić, chyba wprost iść na mogiłki, bo na świecie było mu pusto, ciemno, nieznośnie. Ani ochoty, ani potrzeby życia nie czuł. Resztka młodości opuściła go, siedział zgarbiony, zmarszczony, bezsilny.
— E! co bo znowu tak desperować — odezwała się stara, stojąca przed nim z wodą. — Dobra była kobieta i ładna co prawda, urok miała wielki, a no dla niej się nie powiesić, ani topić! Jest tego na świecie dosyć.
Wetknęła mu list do ręki.
Komornik ścisnął go w palcach, a czytać już nie miał odwagi. Siedział ciągle, dopóki z głębi pokojów nie nadciągnęli ludzie i nie zaczęli się zabierać do uprzątania mebli. Naówczas wstał, list schował do kieszeni, powoli się ze schodów stoczył i pierwszy powóz jaki spotkał wziął, aby go zawiózł do domu. Iść nie mógł.
U drzwi chłopcu zapowiedział, że go niema w domu dla nikogo w świecie, ani dziś ani jutro.
Trzęsła go jakby febra, musiał się w łóżko położyć.
Tu dopiero list rozpieczętował, zapisany był na cztery strony, takim charakterem, jakby nadzwyczajny pośpiech resztę zaniedbanej kaligrafii wygnał z pamięci.