Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnie nieboszczyk oddawał do mecenasa, bom ja nie znał ś. p. Pokrzywnickiego do niedawna.
— Aleś u Świerzbińskiego bywał? — spytał.
— I dużom się nauczył.
Począł ręką poruszać w powietrzu.
— Ho! ho! pewnie — to spelunca latronum... — dodał. — Więc, krótko a węzłowato, bo na gościńcu się rozprawiać nie miejsce. Jedziesz manifest nowy do akt podać!
— Co mam czynić nie zwierzam nikomu! — odparłem.
Świderski w pasję wpadł.
— Toć się rychło wyda! — krzyknął.
— Zatém nie ma pytać o co...
Zimna krew moja zaczynała mu jakoś imponować.
— Kutyś bratku... — rzekł — kuty — ale i ja nie bez podkówek.
Skłoniłem mu się bo czas darmo schodził, a nie było czego słuchać.
Świderski nogami podrzucając przeszedł się pomiędzy bryczkami namyślając.
— Wiedz że acindziéj to — rzekł przybliżając się do mnie — iż Świderscy o pardon nie prosili nigdy i prosić nie będą. Trwał proces półtorasta lat, byłby się może ze śmiercią nieboszczyka tego skończył, a no —