Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja téż — począł zamaszyście — nie jestem tak simplex, abym się zdradzał gdy co czynić mam — ale rycerski obyczaj to stary, nieprzyjacielowi nawet krzyknąć — pilnuj się a cichaczem nie kąsać.
— Więc pozostaje mi — rzekłem — tylko waszmość panu podziękować.
Rozmowa się zdawała skończoną i chciałem chłopcu dać znać, aby jechał daléj, gdy Świderski z bryczki krzyknął.
— Czekajże mało...
Kazałem konie strzymać co łatwo przyszło, bo trawę gryzły i iść im nie było pilno. Patrzałem na Świderskiego.
— Czekam! — rzekłem.
Świderski z bryczki zlazł, toż samo i ja uczyniłem.
Skłonił mi się, ja jemu, aleśmy stanęli od siebie w takiéj odległości jakby do pojedynku. Widać było po nim że coś miał w sobie czego na żaden sposób wyplunąć nie mógł.
— Słyszę, że jegomość prawnik jesteś z profesji i że cię nieboszczyk do Świerzbińskiego oddawał, abyś się kruczków uczył, ale to nie pomoże nic! Jam téż nie bez experjencji! Trafi kosa na kamień.
— Być może — odpowiedziałem cierpliwie — ale protest zanoszę przeciw temu coś acindziéj rzekł, że