Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O! jak mogli — odezwał się Pauluk — ale bracie, kto kobiéty ustrzeże, to na pajęczynie się powiesi.
Oxen spojrzał mu w oczy i szare jego źrenice zapałały ogniem.
— Albo co? — spytał ściskając zęby.
— At, biéda u nas w domu.
— U mnie?
— A cóż? Wiész ty dlaczego jeździłeś do Berdyczewa?
— A no?
— Bo pan z twoją żonką zna się.
— Pan? Co ty gadasz? Nasz pan?
— Tak. A cóż? Ona do niego raz-wraz chodzi.
Oxeń uśmiechać się zaczął.
— Coś ty się skręcił? zwaryował? czy co? Nasz pan?
— Ale, pan — rzekł Lewko stary — jużto my tego zaraz po twoim odjeździe dopatrzyli. Z początku to było ni siak ni tak, ale teraz już Ulanie kiepsko w chacie: już jéj nudno, raz-wraz wylatuje do niego! Darmo! co prawda to się nie skryje: chodzi codzień.