Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To na moje nieszczęście pewno. Krzyż na mnie! A mąż, a ludzie. Któżbo tego nie zobaczy?
— O! bądź o to spokojna, Ulano — zawołał uradowany Tadeusz, cisnąc się ku niéj i przytulając ją ku sobie — nie bój się, ja... ja cię obronię, ja.....
Chciał mówić, ale kobiéta nagle, jak błyskawica porwała się, i nie oglądając pobiegła w las; a nim Tadeusz wstał, już nie czas było gonić, bo świta jéj znikła w gęstych krzakach otaczających mogiłę.
On stał na mogile.
— Co to jest? — mówił do siebie, oparty na strzelbie, z oczyma wlepionemi w ziemię. — Coto jest? Na czém się to skończy? Miałażbyto być miłość — w sukmanie!! Dziwna, niepojęta, bezrozumna, dla prostéj, dla dzikiéj kobiéty: to niepojęta! Zkąd jéj te oczy, zkąd jéj ta twarz, zkąd jéj ten uśmiech i mowa? Czemuż przynajmniéj nie jest wolną, dziewczyną. O! wówczas niechby sobie świat gadał, niechby się śmiał i szydził!