Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na drugiéj niedzieli, wspomniała swoje dzieci i płakała. — Sieroty, — pomyślała — sieroty zawcześnie! O! pójśćby je zobaczyć, pocałować, popieścić.
I myślała pójść do nich, a bała się, aby Tadeusz w téj chwili nie nadjechał, bo chciała go spotkać piérwsza, piérwsza przywitać. Prosiła, żeby jéj dzieci przynieśli. Wieczorem Pryśka przyprowadziła je do dworu i zostawiła Ulanie. Dzieci prawie jéj nie poznały, a ona? Jéj serce tak było pełne innego przywiązania, innych uczuć, że się nie wzruszyło na widok dzieci. Załamała ręce, patrzyła.
— Sieroty — zawołała w duchu — cóż ja im? Czy ja im matka? O! nie, jak na cudze patrzę, jak o cudzych myślę. Nie mnie już być im matką! Nie potrafię.
I płakała znowu, że kochać ich już nie mogła, i nad sobą i nad niemi.
Odnieśli nazad dzieci, a wzrokiem ani sercem tęskném nie poszła za niemi: w jéj uszach ciągle turkotał powóz, co go się spodziewała, w jéj sercu biła myśl powrotu Tadeusza.
A on? On nie powracał.