Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tadeusz z rozpaczą, z załamanemi rękoma stał niedaleko od domu i patrzał w milczeniu na ogień niszczący gumna. Dwór bez dachu, z wyciągniętemi i okopconemi ku górze kominami, dymiący jeszcze lecz uratowany, stał otoczony kupą głowni żarzących i wpół popalonych gontów.
Zdaleka na wzgórku, pod kaplicą, postać w bieli stała jak on z załamanemi rękoma. Poznał Ulanę, która płakała głośno się zanosząc i nie dbając, że ją ludzie widzieli. Ona pojęła przyczynę pożaru i widziała drzwi podparte: zrozumiała wszystko, przeklinała siebie i jego.
Powolnie pożar gasnąć zaczynał i gęsty dym tylko ponad zgliszczami się wznosił. Na wschodzie wyjaśniło się pogodne niebo i wyzłociło, zwiastując blizkie słońce.
Dla Tadeusza byłto piérwszy może trzeźwy ranek. Szał go ominął w płomieniach: widział swoje położenie, pojmował, że sam podłożył ten ogień.
— Nie czas się cofnąć — rzekł w duchu — począłem, dokończę. — Odwrócił się do ekonoma.