Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
8

zy zdawały sie schylać, aby balsamem zapachów zrosić rodzicielki łono.. na polach rozściełały się szyte złotem kobierce, łąki zasianemi pasy różnobarwnemi ubierały się każda inaczéj, wszystko razem składało się na uroczysty poranek roku.. który mówił wonią swą, przepełniającą powietrze... o młodości, o szczęściu...
Wszystko wyglądało godowo, pięknie, a po amerykańskich puszczach stepach tak skromnie, miło a swojo. Karol naglił a pędził konie, chciał w już dojechać choć nocą i rozmodlony u progu błogosławionego doczekać brzasku szczęśliwego dnia powrotu... Wystawiał sobie, jak dziaduś wyjdzie może w ganek od ogrodu i jak niespodzianie on padnie przed nim na kolana...
Drogi były mu dobrze znane, nie zapomniał nic, witał się z drzewami, z krzyżami pochylonemi od starości, z każdym omszonym kamieniem, który zasnął u gościnca przed wieki..
I dziwił się sobie, że mimo lat tylu tak dobrze wszystko pamiętał, i cieszył się, że tu się tak nic a nic nie zmieniło. Zerwany na chwilę pomiędzy nim a światem tym związek serdeczny, na nowo ich łączył... Uroczyste.. było powitanie — z ulicy staréj ujrzał już w dali dwór