Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
260

— O mój Boże, tyś Pluta, przerwał drugi, ja jestem Darewski... i ja w barskiéj byłem potrzebie... ale mogliżeśmy się poznać? tyle lat.
— I tyle strat i tyle żałoby... dodał Karol... a no dziś! wskazał ręką na obóz pod miasteczkiem, który z góry jak na dłoni widać było... a no dziś... świecą nam nadzieje!
Darewski spojrzał nań i ręką zamiast ku obozowi, zwrócił do posępnego wnętrza kościoła.
— Tam — rzekł, a nie tu... przyjacielu a towarzyszu — szepnął biorąc go pod rękę i z wolna ciągnąc napowrót do obozu... nam sobie dwom tylko powiedzieć to wolno, bo serca nie odbierzemy mówiąc prawdę... nikt, nikt nie myśli o biednéj Polsce, prócz jéj dzieci! Nie łudźmy się, ale ufajmy Bogu...
Na pierwszy odgłos o legionach przyszedłem, przynosząc im garść kości starych na posługę... ale mi widok ich częściéj krwawi piersi, niż napełnia nadzieją... Na tych polach walki, obcéj nam, często wstrętliwéj, gdzie chrześcianie i katolicy obok ateuszów z katolikami, jak my, walczyć musimy... niesiem świadectwo wierności ojczyznie... nic więcéj
Trzeba było legii, aby przeciw śmierci za-