Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
257

spotkać może — utratą ojczyzny — otrzymujących nagle z niebios nadzieję niespodzianą. Cóż dziwnego, że stare, szronem przypruszone zawracały się głowy...?
Cała Polska, jak rzekliśmy już, przedstawiała się w téj różnolitéj, a jednym duchem ożywionéj massie... wielcy panowie w prostych kurtach żołnierskich, prości ludzie od pługa w epoletach krwią zarobionych; chłopi, żydzi, stare wojaki i młodzież bez wąsa zbiegła ze szkół; seminarzyści wczorajsi... któż zliczy?
Niejeden Sybirak, co już wygnania skosztował, niejeden wygnaniec, co już po polsku nie umiał... znaleźli się w tych szeregach...
Wszystkie odcienia mowy, obyczaju, twarzy, plemion polskiéj ziemi, ocierały się o siebie, Tatar litewski, stary a wierny druh i sprzymierzeniec, Rusin z nad Dniepru, szlachcic z Białéj Rusi, Mazur twardy z pod ciemnéj gwiazdy, Wielkopolanie, Prusaki, Kaszuby, Szlązaki, Żmudzini i Litwa, Kurlandczycy i Liwy... W każdym zakątku staréj Polski znalazł się ktoś poczciwy, co poszedł w imie swojéj ziemi na bohaterski bój...
Nadzieja łączyła wszystkich, podawali sobie