Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
107

strzegł. Ten zwrócił się nagle ku niemu i pochwycił go za rękę.
— Miły Boże! Tyś Pluta? nieprawdaź? Już miał Karol wyrzec imie Kościuszki głośno, gdy ten położywszy palce na ustach i zmarszczywszy czoło rzekł mu: Nie mów mego nazwiska! Szukają, mnie, w téj chwili uciekać muszę... Saksonija może mnie nie wydać, ale i wydać mnie może. Uciekam do Lipska, gdzie mniéj będę na oku...
— Kiedy?
— Natychmiast...
— Jenerale, na miłość Bożą! — jam umyślnie do was tu przybył z drugiego końca świata... muszę z tobą pomówić...
— Chodź ze mną, ja tu pozostać nie mogę, odparł Kościuszko, uchodząc szybko.
Ledwie mając czas, konie i rzeczy swe porzuciwszy, nakazać Staszkowi około nich pilność Pluta, musiał już iść za jenerałem, który się niecierpliwił... pospieszyli oba pieszo za bramę Jerzego pod kościół, ku staremu, naówczas jedynemu na Elbie mostowi.
Wiatr acz już wiosenny ale mroźny smagał