Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom I.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
275

— Z tego, co o przyjacielu Franklina, z niego wnosić mogłem, odpowiedział Pułaski — nie sądzę, by kto mógł Washingtona o samolubne posądzić widoki, jest to mąż prawy..
— Bądź co bądź, przerwał nagle nieznajomy, kongres ma słuszność, on powinien się lękać nawet, gdy nie ma się czego obawiać — to jego powinność.. Stoi na straży, a choćby nieprzyjaciela nie było, warta z placu zejść nie może.
W tém miejscu przerwaną została rozmowa niespodziewaném ukazaniem się Lafayett’a, który od obozu jechał, szukając właśnie Pułaskiego, a zoczywszy go, szybko się przybliżył.
Nie spostrzegł on zaraz jego towarzysza zakrytego gałęźmi i krzakami, ale w chwili, gdy nadjeżdżał i zsiadłszy podawał rękę Pułaskiemu, wychyliła się ku niemu poważna postać nieznajomego.
Na ustach Lafayett’a ukazał się uśmiech wesoły, powitał naprzód Amerykanina, potym tego, za którym gonił.
— Widzę, rzekł, żeście mi oszczędzili formalności zapoznawania, któréj właśnie miałem dopełnić. —
— Któż to taki? zapytał cicho Pułaski.