Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom I.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
265

licy... Niespokojna natura usiedzieć mu nie dawała, rwał się do pracy.
Wieczór zdawał się zapowiadać pogodę, w obozie nieco raźniéj wyglądało po nadejściu wołów i amunicyi. Nadciągali ochotnicy, ruch panował wszędzie, o Anglikach pewniejsze nadeszły wieści, sposobiono się widocznie do stoczenia z niemi bitwy... konni posłańcy krzyżowali się po ścieżkach.
Kazimierz wyszedł na szańce, potém za miasto i ku niezbyt odległéj rzece...
Okolica pusta i dzika, była dość piękną. Z dawnych ją okrywających lasów pozostały gdzieniegdzie pnie cedrów i dębów sterczące bezładnie, lub ocalony olbrzym puszczy osamotnioną głowę podnosił nad tym cmentarzem swéj braci. Na gałęziach i obalonych kłodach czepiały się już bujnie rozrastające rośliny nieznane, pełne sił, szerokolistne, jaskrawe, wytryskujące wszędzie, gdziekolwiek znalazły piędź ziemi wolnéj. — Nawet spruchniale kłody drzew rozkwitały cudownemi kielichy... Liście tych cudownych stworzeń, ich postawa, bujność dziwić musiały mieszkańca północy, nawykłego do tych istot wątłych, które pół roku śpią pod śniegami, a