Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom I.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
249

wsuwał się pręga jasną, te poczepiane girlandy lijanów, kwiaty jaskrawe na drzewach niebotycznych, woń, którą poiło powietrze — składały się w istocie na dziwne jakby marzenie.
Ale podróż miała tyle trudności co uroków, trzeba się było przedzierać przez nieprzebyte gęszcze, kolcami dzikich Yuk najeżone, przez grzązkie zalewy, kłody obalone burzami, siedliska wężów i knieje z których gałęzi patrzały ślipia zaczajonych żbików i kotów.. Mało tu było śladów człowieka, który z tych obszarów niezmiernych, cząstkę ledwie mógł opanować. Gdzieniegdzie przejście Indyan, pochody wojsk, zostawiły po sobie zgliszcza osad, okopcone pale Yukki i splądrowane plantacye, na których już chwasty bujały.
Kilka dni przedzierając się przez wilgotne zarośla cyprysów, przez zastępy puszcz ciemne, brzegiem rzek, które przerzynały kraj ten siecią gęstą — zbliżyli się wreście ku północnéj części Delawary, wznioślejszéj, dzikszéj, skalistszéj.
Tu pomiędzy dwoma rzekami Christianą i Brandywin, w piękném położeniu, na wzgórzu, ukazał się Wilmingtown: a pod tą, naówczas niezbyt rozległą mieściną, rozłożony obóz Washingtona.