Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stojących do koła, wyjechał spiesznie z podwórza.
Luboń znikł też zaraz. Poszedł do małej komnaty, w której stara Dobrogniewa siedziała przy kądzieli.
— Matko — rzekł — licha nasza dola, choć cześć wielka. Kniaź Mieszek przybędzie dziś do nas... A nie co innego tu go przynęciło, nasza Różana, bo mu już pewno o jej piękności doniesione... Niechże się więc wnuczka twoja schowa... tak jakby jej nie było.
Dobrogniewa wstała natychmiast, odłożyła kądziel i poszła szukać wnuczki. Było wówczas w obyczaju, że niewiasty gościom, zwłaszcza dostojniejszym, przynosiły jadło i napoje, lecz do stołu z mężczyznami nigdy nie siadały. Więc Różana, jako gospodyni domu, chcąc wystąpić świetnie, ubierała się właśnie w swej komnatce. Dwie skrzynie malowane stały otworem, a niewieście stroje leżały porozrzucane. Różana tylko co lśniące zwoje jasnych włosów splotła w warkocze i włożyła już wianek ruciany, gdy ukazała się starucha na progu.
— Różano — rzekła — dość już tego stroju, bo ci dziś rumianego liczka na gorące słońce nie wystawiać. Zaświeci tu dziś nam zapewne, że spalić może od razu i twarzyczkę ładną i wianuszek zruszyć. Niech Różankę głowa zaboli. Bezpieczniej siedzieć w chłodzie, kiedy skwar dopieka.