Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Trapezologjon.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I wszystko się tak ziściło?
— Nie wiem, po chwili namysłu odpowiedział stary, a naprzód to skłamał stolik, że mi kapitaliku nie zapłacą, bom go przecie odebrał. Choć procentów zaległych ustąpiłem na chwałę Bożą.
— A! i cóż pan robisz teraz?
— Nająłem domek w miasteczku i żyję powoli....
— A u podkomorzego nie bywasz?....
— Nie! krótko odparł Nieklaszewicz, jakoś rozstaliśmy się zimno.... najedliśmy się siebie do syta....
— Przecież wiedzieć pan musisz co porabia podkomorzy?
— A cóż! uśmiechnął się jedną ust stroną Nieklaszewicz, gospodaruje na współkę z nowym ekonomem, którego żona u niego klucznicą.... Nie można powiedzieć.... Wcale ładna kobiecina....
— A pani podkomorzyna?
— Je, pije i zdrowa żyje! i mocno tyje!
— A pan Henryk?...
— Ożenił się....
— Miljonowo?
— Nie tak bardzo.... jest wprawdzie miljon majątku, ale siedmkroć czystego długu i cukrowarnia w dodatku....
— A panna Celestyna?
— Zawsze dowcipna, zawsze ładna, i zawsze za mąż nie idzie....
— Ale jest nadzieja....
— Jest dwie nadzieje, z których nic nie będzie i trzecia której niechcą, a wziąć będą musieli....
— Stolik jakoś niebardzo odgadł przyszłość.
— A panu? spytał uśmiechając się znowu i spoglądając na mnie z ukosa mój towarzysz.
— Jeszcze nie ze wszystkiem.
— Nie frasuj się pan, przyjdzie wszystko powoli....
— O tem nie wątpię, odpowiedziałem z westchnieniem.
Byliśmy już u promu.