Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Trapezologjon.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Strachy na lachy, myślę sobie, nic z tego nie będzie... Tydzień, dwa, trzy, cztery... a tu i wybory się zbliżają, a do powiatowego miasteczka zwołują na rugi przedsejmikowe. Jużem był o Wałdaj’u zapomniał zupełnie, gdy właśnie przy największem zgromadzeniu szlachty u mnie, gdzie powiat był caluteńki, Wałdaj wchodzi z miną buńczuczną.
— A co, panie sekretarzu, woła nie obracając się do mnie, i mnie tam połóżcie na liście wotujących, choć wioskęście mi zabrali cha! cha! wylezie wam bokiem ta administracja!
To mówiąc chwycił pierwsze krzesło z brzegu, siadł i rozparł się szerkko, dobył z kieszeni cygara, zapalił, spojrzał na mnie z ukosa i kiedy nie krzyknie na całą gębe:
— Filipek! szklankę wody!
Trzymałem się nogami i rękami krzesła, ale nie wiem co, jakaś siła djabelska rzuciła mną do góry, porwałem się i mimowoli z ust mi się wyrwało to przeklęte:
— Słucham jaśnie panie! które mnie lat tyle dusiło.
Powiat osłupiał, a z osłupienia wyszedł homerycznym śmiechem; nic nie wiem co się potem stało, bom omdlał, zachorował, odzyskał trochę przytomności na łożu śmiertelnem i ocknął się dopiero na drugim świecie.
Tu już począłem się rachować z mojem sumieniem i nie zdało mi się żebym miał wielkie powody obawy, bo chociaż wiodło mi się dobrze i nażyłem się na świecie, ale ciężkich występków nie popełniłem, a myślałem że śmierć moja powinna była za wszystko zapłacić.
Ale nie było co gadać, marsz, marsz, musiałem iść do porachunku...
— Ha! myślę sobie... niech już tam drobne rzeczy wszystkie spisują... a wielkich tak dalece na sumieniu nie mam.
Postałem trochę, przychodzi kolej na mnie, kiedy ja patrzę, aż tu wszystko nawet z moich ekonomskich