Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Trapezologjon.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bo go wracając konie potłukły, zjawił się u mnie obwiązany, bo miał jeszcze na twarzy ślady ostatniego przypadku. Ogromny, barczysty, bakembardy czarne, wąs za ucho, ręce pod boki, mina zamaszysta. Zimno mi się trochę zrobiło, gdy mnie za rękę wziąwszy ścisnął ją w swojej łapie niedźwiedziej.
— A co to? słyszę JW. pan moję wioseczkę kazał oddać w administrację?
— Ale bo pan nikomu nie płaci?
— Nie płacę! ale mam pignus responsionis, co u kata! nie płacę dziś, to zapłacę jutro...
— Tyle lat.. zresztą, nie ja, ale prawo to rozporządza.
— E! gadaj pan sobie zdrów panie marszałku... to robota Karpuńki! ja się na tem znam... krótko mówiąc, czy panu spokój nie miły?!
— Jakto? zawołałem, pan śmiesz grozić urzędnikowi?
— Co tam, urzędnikowi! dziś urzędnik, a jutro taki obywatel jak i ja, a może gorszy... Pan chce wojny ze mną?
— Ja do pana nic nie mam, tu idzie o wioskę nie o pana!
— Tere fere! pogadaj wyraźnie panie marszałku! zawołał Wałdaj, uwolnisz od administracji, czy nie?
— Zapłać pan niedoimkę!
— Zapłać pan za mnie! ja to panu oddam jak będę miał... hę? nie?!
Ruszyłem ramionami.
— Nie uwolnisz pan z pod administracji?
— Nie mogę.
— No! to bywajże zdrów pisaj do mnie na Berdyczew i trzymaj się dobrze, bo ci takiej kaszy nawarzę, że się nią udławisz!
To mówiąc, włożył czapkę na głowę, odwrócił się, drzwiami trzasnął i wyszedł. Złość mnie wielka chwyciła, ale i strach niemały, byłbym się zawrócił z lichem, tylko wstyd już się cofnąć. Ludzie patrzą... wioska poszła w administrację, a Wałdaj’a ani słychu.