Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Medweże; ale ciebie mój drogi chce pchnąć za interesem do miasteczka.
Stanisław uczuł, jakby go co nagle kolnęło; ta wyprawa jego do miasta tak niezwykła, tak dziwna, przy niebezpieczeństwie, którego się zawsze obawiał, przy tajemniczem z nim postępowaniu Justysi, przestraszyła go niezmiernie.
— Mnie! — wybąknął głosem drżącym.
— Tak, ciebie kochanku, bo to rzecz o pieniądze, i dosyć, jak dla mnie, znaczne a pilne; nie ma ich komu przywieźć.
Stanisław głowę spuścił jeszcze bardziej, zadumał się, coś mu mówiło wewnątrz, że w tem była zdrada. Ale cóż miał począć? Miał-że się ze swą obawą wydać i przestraszyć wdowę, nie mogąc się jej wytłumaczyć czego i czemu się obawiał?
— Więc cóż? pojedziesz, mój kochany Stanisławie? — spytała go łagodnie.
— A pojadę! — nagle myśl jakąś powziąwszy rzekł stary sługa — jak skoro pani każe, najchętniej.
— Bardzo ci dziękuję... Idź sobie zaraz spać, wypocznij, a jutro raniuteńko ruszaj i powracaj co najrychlej.
— Gdzież kwit?
— Oto leży na stole; przywieziesz mi tysiąc złotych.
W milczeniu wziął papier sługa, ukłonił się i wyszedł co prędzej, by ukryć swe pomięszanie coraz widoczniejsze, a na pozór niczem nie spowodowane. Spiesznym krokiem ruszył do swojej izdebki, ukląkł, bo tak się zawsze gotował do każdej ważniejszej czynności, a uderzywszy się silnie w piersi kilka razy, wstał, przeszedł się, potarł czoło i zawołał Maćka.