Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

opłacała się nawet od tych, które ją spotkać nie mogły, dodała pospiesznie:
— Dobrze, dobrze, powiem Stanisławowi a pewnie pojedzie.
Boikowski, nie czekając reszty, położył papierek na stole, skłonił się żywo i odchodził.
— A waćpan kiedy jedziesz? — spytała go już w progu odchodzącego pani Żacka.
— Zaraz, jaśnie pani, żeby do dnia być nad Medweżem.
— Na całą noc?
— Tak jest, jaśnie pani.
Drzwi się zamknęły i wnet dziewczynka pobiegła po Stanisława do oficyn. Klęczał on przed swoim ołtarzykiem, gdy główka kawiarnianej dzieweczki ukazała się w drzwiach roztwartych i przerwała mu litanję słowy, których był przywykł słuchać całe życie:
— Panie Stanisławie, do pani!
Dokończył żywo i powstał stary, rad, że go zapotrzebowano; ale im bardziej zbliżał się ku pokojowi, gdzie była Justysia, do której miał żal srogi i głęboki, tem więcej odstępowała go odwaga. Po tak niespodzianej zmianie ukochanego dziecięcia, które na ręku wypiastował, wszystkiego się już złego spodziewał; jakiś niepokój nieskreślony nim miotał. Ze drżeniem otworzył i wszedł po cichu, pokornie, bojaźliwie, ze spuszczoną głową, ze wzrokiem w ziemię wbitym.
— Co pani każe?
— Ot widzisz, mój Stanisławie, jak to się czasem ludzie na ludziach nie znają... Zawsze ku Boikowskiemu masz jakąś niechęć, a on o tobie najlepiej mówi... i nie tak opieszały jak powiadasz; na całą noc pojechał na