Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Justysia patrzała na matkę w milczeniu, okrywała jej nogi, osłaniała od chłodnego przewiewu, nie ośmielała się mówić jeszcze.
— Wystaw sobie, moje dziecko, — ciągnęła dalej matka — śmiał mi z taką dziwną propozycją przyjechać!
Córka spojrzała.
— O! domyślasz się moje dziecko, wszak z nim przyjechał! Chciał cię połączyć z panem poetą! — Z uśmiechem gniewu niemal dodała żywo.
Justysia zapłonęła się mocno i spuściła oczy łzawe.
— Alem mu odpowiedziała...
Mówiąc te słowa matka spojrzała na nią, zobaczyła łzy w jej oczach i przerwała załamując ręce.
— A! ja nieszczęśliwa! ty płaczesz!...
— Ja mamo? ale nie! gdzież tam! Czegóżbym miała płakać?
— Pokaż oczy Justysiu.
— Zakręciło mi, tak...
— Pewna już teraz jestem, ty masz słabość do niego!
Córka zamilczała.
— Ale ty to sobie wyperswadujesz; ja nie mogę, ja nie chcę wydać cię na wieczne ubóstwo i żale... to być nie może, to dzieciństwo. Derewiański dziwny, doprawdy, śmieszny człowiek! Co oni widzą w Bolesławie? i ty także z nimi, ja tego nie rozumiem! Ani przystojny, ani tak się znaleźć umie, ani imienia, ani majątku, ani głowy, a w dodatku... poeta!
— Mamo! — odezwała się wreszcie przywiedziona do ostatka Justysia — mamo, szanuję wolę twoją, nigdy się jej nie sprzeciwię, możesz być o to spokojną... ale uczyń to dla mnie, nic nie mów na niego!