Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słodkie zaprawdę były te życia jego chwile; cierpiał za tę, którą kochał, patrzał na nią co dzień, czytał w jej oczach uczucie, którego był pewien, marzył o przyszłości uśmiechającej mu się, jak z za gór uśmiecha się złocista jutrzenka dnia pięknego. A ciche rozkoszne rozmowy wieczorne, a powitania u okna, a szepty w pokoju matki, a kwiatki, które mu ona przynosiła, które on pielęgnował... o! i te tysiączne drobnostki, które z daleka tak są śmieszne, a z bliska tak dla serca święte!
Dnia tego, o którym mowa, było już pod wieczór, pani Żacka leżała w pół przechylona na kanapie w swoim pokoju, na krześle przy niej siedziała z pończoszką w ręku pani Wilczek. U komina, po cichu rozmawiał Bolesław z Justysią, ręce ich się spotkały niepojętym sposobem, a twarzyczka dziewczynki rumieńcem oblała... i mówić przestali.
Ale za nich mówiły matki, bo oko wdowy dostrzegło ich ruchów, i czytało na ustach niewymówione nawet słowa.
— Moja droga przyjaciółko — mówiła wdowa z westchnieniem — mnie tak tu teraz z wami dobrze w Zaborzu, tak miło, tak dosyć, że nikogo więcej nie pragnę; a jak pomyślę, że odjedziecie, to mi łzy w oczach stają.
— Dzięki ci pani za to dobre słowo... o! wierz, że i nam pod twoim gościnnym dachem chwila boleści nawet osłodła. Wyniesieni ztąd dla ciebie wdzięczność na zawsze i przyjaźń szczerą, jeśli pozwolisz...
— A! moja droga, — porywając się odpowiedziała Żacka — wdzięczność nie dla mnie, ale odemnie wam się należy; przyjaźń przyjmijcie i zachowajcie; nie znajdziecie pewnie drugiej nad moją gorętszej i stalszej!