Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Widząc go tak zafrasowanego, Juchim przystąpił do niego:
— Co to pan tak desperuje? — spytał.
— A ba! jak nie mam głowy tracić — rzekł machinalnie zagarniając włosy poczciwy Derewiański — patrz co tu ja mam do roboty! Ot tych łotrów muszę przecie oddać w ręce komu należy. Pannę trzeba odwieźć zaraz do dworu; ten ranny z sił opada; a jeszcze w lesie i Stanisław leży, może do tej pory nie żyw, bo pokaleczony a bez ratunku.
— Na wszystko się poradzi, — rzekł żywo żyd rzucając ramieniem. — Tych gałganów trzeba dobrze powiązać i zamknąć tutaj, żeby tylko nie pouciekali. U mnie jest komora zamczysta, sznurów nie zabraknie, ich tam zepchnąć.
— I trzeba przy nich straż zostawić, a tymczasem poszlemy do miasteczka po większą siłę.
— Nu! wielka rzecz powiązanych dopilnować, to ja ze Zmorą potrafię.
— A któż pojedzie do Zaborza do pani?
— Państwo sami tam jedźcie; pani tam już i tak ledwie żywa bez córki.
— A co robić z tym biedakiem! — wskazując na Bolka, rzekł sąsiad skłopotany.
— I na to można poradzić; mnie się zdaje, że posełając do miasteczka, doktorowi dać znać, a jego tymczasem trzeba zabrać do Zaborza.
Namyślał się Derewiański, skrobał nieszczęśliwą łysą głowę, ale nic lepszego nie wymyśliwszy, pobiegł co tchu pakować jeńców do komory, opatrując sznury, któremi im ręce i nogi na nowo skrępowano. Nawet rannemu Kalance, w obawie, by się nie targnął z rozpaczy