Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie wiem czy małżeństwa pragnął, coby szaleństwem było; wprost tylko bałamucił się, znać zawziąwszy się na braterstwo jakieś, co mu złamało życie i do torby go prawie przywiodło, jak to sam dalej wyznaje. A choć w tem był postrzelony, nie mogę inaczej powiedzieć, tylko, żem drugiego takiego w życiu nie spotkał, coby tak serce miał poczciwe i duszę czystą. I mimo tego dziwactwa, nad którem ubolewano, ludzie go bardzo szanowali.
W Siemiatyczach też nieraz mi się być trafiło, do kościoła jeżdżąc od ciotki, która tam w okolicy mieszkała. Dwór stał na ustroniu drewniany, wielki, opuszczony, a obok skarbczyk murowany na pagórku, jak dziś pomnę, i ogród z tyłu jodłami i lipami zasadzony. Dzień i noc w tym dworze wrzało i szlachta sobie hulała nie wytwornie, ale swobodnie. Już to tam na wielkie przyjęcie nie sadził się kniaź, bo i nie było z czego: miód sycony u siebie i gorzałkę przepaloną dawał, krupnik, zrazy, baraninę, ale całem sercem, i bywali tacy co do niego zjechawszy na dzień, po kilka lat siedzieli, tak im tam dobrze się zdało.
We dworze oprócz klucznicy, kobiet nie było: więc swoboda wielka i dzień zwykle tak schodził, że zrana wszyscy szli lub jechali na mszę do kościółka, prawie pół ćwierci