Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czarę wymywał, zabawił trochę długo, aż Kaźmierz, który rękę wyciągniętą trzymał, zawołał.
— Wichfriedzie! wina!
Podczaszy zwolna niósł nalaną czarę, a gdy książe do ust ją przykładał, schylił się szepcząc mu coś na ucho.
Jeszcze nie dokończył pić Kaźmierz, gdy złota czara z rąk mu wypadła, pochylił się na siedzeniu, głowa zwisła za poręcz, oczy stanęły słupem, drgnął tylko i ciężarem całego ciała na ziemię się obalił.
Wszyscy się rzucili ku niemu, pierwszy Wichfried przerażony, obejmując go rękami. Zerwali się biskupi, powstawali ziemianie, runęły ławy, rozruch się stał straszliwy, trwoga niewysłowiona... Wołano wody, lekarza!
Kaźmierz leżał już blady, zsiniały, martwy, zabity jak od piorunu, który mu nie dał jęknąć ni wymówić słowa.
Nikt wierzyć nie chciał zrazu, ażeby ten, który przed chwilą pełen był życia, mógł do téj wieczności, o któréj marzył i rozprawiał, przejść w jedném okamgnieniu. Odcierano go, oblewano wodą, klękli dokoła dworzanie, podnieśli na rękach płacząc.
Trupem już był zastygłym i zimnym.
Dziwną łaską jakąś twarz ta, którą dłoń śmierci dotknęła tak gwałtownie, nie miała na sobie śladów żadnéj walki z życiem, żadnéj męczarni, ani