Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie była to już owa piękność dni dawniejszych jasna i ciągnącą oczy, ale niewiasta jakaś inna może do życia już wrócona, wdzięczna, uśmiechnięta, wesoła.. Trochę schudzona zdawała się jakby odmłodzoną, oczy jéj jaśniały znowu, płeć odzyskała świeżość i rumieńce. Suknia jedwabna okrywała ją, miała już pierścienie, łańcuchy i ochotę a odwagę do życia.
— A co? — zawołała od progu — Sądziliście że już po mnie? O! nie! Jeszcze ja nie jednemu, gdy zechcę, zawrócę głowę.
Poruszyła się żwawo aby swą rzeźwość okazać.
— Wszystko złe już przeszło! — wołała..
Niemiec zdziwiony nie mógł wymówić słowa, ona się śmiała, szczebiotała, wdzięczyła.
— Na nowo rozpocznę życie — mówiła — Należy mi nagroda za to com się wymęczyła na tych wyżkach! w téj chacie przeklętéj! Dym mi się cisnąc przez dyle oczy wygryzał, gdy nocą szczury biegały po mnie krzyczéć musiałam ze strachu! Gzło, suknia popadały na mnie.. A te dnie, a te noce, na przemiany to skwarne, to duszne, to zimne, a długie jak wieki, ani ich było przespać ni przepłakać! I to milczenie bez końca gdyby w grobie! Tylko czasem jęk choréj baby z dołu, płacz dziecka, a z miasta krzyki pijanych żołnierzy — —
Com ja tam przeżyła! Odpokutowałam za swo-