Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tego chorągwie pokażą, pójdziecie z pokłonem do niego! E! wy!
Dopił kubka i cisnął nim o stół. Starosta patrzał milczący i gniewny, ale Bereza ani na jego urząd, ni na gniew nie zważał. Nasunął hełm na głowę, poprawił pasa na którym miecz miał uwieszony i powoli wywlókł się nie powiedziawszy — Bóg zapłać.
Izba pustką stała.
Zwykle o téj porze bywało w niéj najtłumniéj, najwrzawliwiéj, teraz choć drzwi stały na oścież otwarte, a światło biło na ulicę — nikt się nie przybłąkał. Przechodzili ludzie różni, nikt nie zajrzał.
Około północy gdy koguty piały, już żona Starosty chciała kazać dom zamykać, gdy niespodzianie z za węgła wysunęła się ludzi gromadka. Nie byli to rycerze, ani ziemianie, ale mieszczanie, których tu od niejakiego czasu mało widywano, oprócz kilku Warsza przyjaciół.
Ci co teraz po nocy przybywali właśnie do przeciwnego należeli obozu. Starosta który jeszcze po izbie chodził stękając, zobaczywszy ich kilkunastu, a między niemi najpoważniejsze głowy, kupców bogatych, rzemieślników dostatnich — zmięszał się nieco.
Milcząc weszli do izby, a ostatni, nie pytając gospodarza, drzwi za sobą zasunął. Warszowi zrobiło się gorąco, potém zimno, zbladł, zmięszał