Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A co im po mojém gardle? — zagadnął Warsz — Starostwo odbiorą?? aby gardło zostało! Do kopalni nie poszlą! A i ztamtąd ludzie wracają gdy się mają czém wykupić. Uciec to znaczy przyznać się do winy i do strachu? skazać się samemu!
Juchim nie przeczył ani potakiwał, jęczał. Starosta przeszedł się po izbie razy parę z głową spuszczoną i prawie bez pożegnania wysunął się nazad do domu. Idąc przechodzić było potrzeba przez uliczki wązkie od nowego zamku dolnego na miasto wiodące, przebiegały je oddziały zbrojne, mimo nocy nie ustawało poruszenie w obozie.
W domu zastał Warsz w izbie pustéj tylko jednookiego Berezę nad kuflem który mu kazała podać żona Starosty. Kietliczowy sługa, teraz już półkowódzca, siedział ponuro zadumany, mrucząc coś sam do siebie. Uzbrojony był od stóp do głów, napiły i zły. Zobaczywszy gospodarza ledwie się ruszył, ręką ogromną w rękawicy żelaznéj uderzył o stół aż wszystko zabrzęczało.
Spojrzał Bereza na Warsza ostro i złośliwie.
— E! wy! wy — zaburczał — wy wszyscy grodowi i ziemianie i wiele was tu jest, was by jak szczenięta wytopić i wydusić. Co po was? Gdyby dziesięciu panów było, po kolei każdemu będziecie na wierność przysięgali, a wszystkich zdradzicie! My was znamy! Komu tu wierzyć! Kłanialiście się i za kolana łapali, a jak się tam-