Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zamiast coby miało dobréj myśli i łaskawości przybywać; — coraz tylko złości i gniewu przyrastało. Warsz nie śmiał się skarżyć nikomu, ale pożółkł z troski i zbiedniał ze strachu.
Jednego wieczora, choć żadnego widomego do tego powodu nie było, dał się czuć niepokój; na mieście i w zamku; ludzie z obozu biegali w różne strony wysyłani konno i pieszo, parę oddziałów wyprawiono spiesznie na gościńce; koło wrót miejskich powiększono straże i czujniéj chodzić zaczęto, przy nowym grodzie drewnianym roiło się, brzęczało, szumiało jak w ulu.
U Starosty Warsza mimo że stoły były jak zawsze na przyjmowanie gości gotowe, zrobiło się dziwnie pusto, muchy tylko z mis się żywiły. On sam, który tych dni częściéj chodził w kaftanie i żupanie, teraz przywdział blachy, miał się pogotowiu jak do wystąpienia.
Po ulicach spotykając się ludzie szeptali z sobą bojaźliwie pytając co się działo. Niewiele kto wiedział. Popłoch czuć było, lecz zkąd on szedł, co groziło — chyba starszyzna sama była wtajemniczona. Przez część nocy widać było ognie na wałach, krzątaninę około szałasów i wozów, konie nawet z paszy nad Wisłą wszystkie pościągano.
Ciekawsi mieszczanie mający stosunki z ziemiany i półkowódzcami, podchodzili ukradkiem do znajomych, lecz na zapytanie, co się dzieje,