Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cącemi z pod brwi rozrosłych chciał pożréć. Wracał potém, siadał, zasępiał się, a gdy syn po młodzieńczemu sypał przed nim słowy i nadziejami żywemi, potrząsał głową pogardliwie.
Minęło tak dni dziesiątek, wiosna przychodziła ciepła i sucha, ludziom było raźniéj, lecz z obozu wykradali się do miasta, a tam wszystkiego znajdując podostatkiem więcéj myśleli o swawoli, niż o oblężeniu.
We dnie stawały kupy zbrojne naprzeciw wałów, na których ludzi nigdy nie brakło, zaczynano słowy ciskać jak kamieniami, łajać się, wyzywać i strzelać z łuków. Więcéj z tego było zabawy niż skutku.
— Nieboszczyka sługi, trupie wojsko! — wołano z dołu do góry.
— Rozbójniki! zdrajcy! — odpowiadano od zamku.
Leciał za tém bełt, padał kamień, rwano się zdala do siebie, rosła złość, ale do zamku dostąpić nie było sposobu. Gdy im głodem grożono, oblężeni ćwierci mięsa wywieszali na okaz i wory mąki staczali umyślnie, okazując, że zapasy mieli.
Mieszek po kilku tych dniach, Kietlicza wołać kazał.
— Kaźmierz może nadciągnąć i Ruś z nim — rzekł — w gołém polu obrona trudna, odejść przed niemi ze strachu, nie mogę. Na dole zamek warowny stawić i wały trzeba sypać...