Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A po nabożeństwie, juści będzie na zamku uczta dla wszystkich? — zapytała wdowa.
— Jutro nie, bo to dzień święty — mówił Wichfried, następnego dnia dopiero gotuje się przyjęcie wielkie, na które wszyscy biskupi, duchowni, rycerstwo i ziemianie się ściągną. Będzie to dzień spoczynku i wesela.
Dorota słuchała ciekawie chwytając każde słowo Wichfrieda.
Niemiec tymczasem oglądał się z taką chciwością za napojem, jak ona za jego słowami. Zrozumiawszy to gospodyni poszła przodem do jadalni. Wieczerza była gotową, wszystko co Wichfried lubił najlepiéj. Jagoda ciepłe wino w sporym kubku podała mu zaraz z jakimś szyderskim uśmiechem. Siadał niemiec za stół żywo i lice mu się rozjaśniło.
Pieczona sarna, któréj zapach po izbie się rozchodził, wabiła go, dobył nóż i umywszy ręce zabrał się do krajania. Dorota usiadła naprzeciw, dotrzymując rozmowy, lecz nietykając jadła.
— A taż? — spytała — żyjeli jeszcze?
— Mówią, że żyje — rzekł Wichfried. — Chora bardzo, a umrzeć nie może, prawią ludzie.
— Ciągnie długo! — poczęła Dorota głową trzęsąc — na co się już jéj życie zdało? Kaźmierz tych kości i skóry kochać nie może! a cóż? smuci się bardzo?
— Ponury zawsze — rzekł Wichfried łakomie