Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zajadając. — Smutek ten powoli przejdzie. Dziś w kościele twarz miał pogodną i jasną.
— Musi o niéj zapomnieć — mówiła Dorota — nieprawdaż? A jak jéj się zbędzie, koléj na mnie, że sobie musi Dorotę przypomnieć. Mówiłam wam, gdy do Krakowa wjeżdżał, jak mi się pokłonił i uśmiechał!
Podsunęła nalany kubek niemcowi. Pij bo, pij! póki nie ostygło...
Gdy Wichfried kubek drugi wypróżnił, pochyliła się ku niemu.
— Stary druhu, moje szczęście w twoich rękach!
Ruszył na to ramionami niemiec, a Dorota dodała prędko — nie zżymajcie się, nie chcę abyście mu mówili za mną, ani go ciągnęli. Zrobi się tak, że sam przyjdzie.
Wichfried spojrzał pytająco.
— Mam taki sposób, co go przyciągnie — mówiła wdowa — i na wieki go do mnie przykuje. Byle mu go dać kroplę i pocichu, gdy będzie pił, wymówić imię moje.
— E! stare baśnie pleciesz! — przerwał śmiejąc się Wichfried. — Niemałoż mu ziela nadawaliście, a przecie go nie macie?
— Takie to było ziele! Czechna zwodziła mnie! Nie zna i nie umie nic! Dopiero teraz za drogie pieniądze z Rusi dostałam takiego lubczyku, takiego!