Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skakała po izbie, lubując się nim i podśpiewując. Z obawy, aby się co bańce nie stało, schowała ją za suknię.
Była to godzina, w któréj zwykle Wichfried nadchodził. Niemiec postarzawszy coraz więcéj jeść i pić lubił; gospodyni dlań zawsze przygotowaną miała ucztę obfitą i wina podostatkiem. Nigdzie też lepiéj napoju tego nieumiano osładzać i korzenną zaprawą wzmacniać. Rozkoszował się Wichfried w napoju na pozór łagodnym, który dziwną mu wesołość i odwagę wlewał.
Późno w noc nadszedł zmęczony.
— Coście to tak na siebie długo mi czekać kazali? — zapytała wdowa podchodząc ku niemu wystrojona i wonnościami oblana, uśmiechając się zalotnie.
— Przy panu musiałem być — rzekł niemiec. — Nie przebaczyłby mi zaniedbania przy nabożeństwie do swojego świętego. Jutro mamy św. Floryana, w kościele obchodzono nieszpory, sam Kaźmierz śpiewał pieśń, którą mistrz Wincenty ułożył po łacinie.
— Jutro więc cały dzień będziecie pobożni? — spytała Dorota.
— Jutro od rana do nocy nie będzie spoczynku — mówił Wichfried. — Książe prawie nie wychodzi z kościoła, czci patrona sam gorliwie, aby mu inni też cześć oddawali.