Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wa była ożywiona niezmiernie, panna Leokadya śmiała się i szeptała z sąsiadem, ciocia Wychlińska przypatrywała się im z czułością, pani Pstrokońska pilnowała aby im nie przeszkadzano... gdy...
Woźnica pana prezesa wprawdzie miał najwyraźniejszy rozkaz od kapitana, aby z bata nie palił — lecz na popasie troszeczkę sobie podpił, fantazyą miał wielką, zamyślił się czy żal mu było nie popisać się przecie z wprawną ręką i na pierwszym moście wjeżdżając w podwórze, wystrzelił jak z pistoletu. Już go potem żadna siła ludzka powstrzymać nie mogła. Kapitan starał się pohamować, gdzie tam, od mostu do ganku ośm razy raz po razie pali co miał sił.
Towarzystwo siedzące przy herbacie niezwykłym o tej porze hasłem zdumione, poczęło wołać:
— Ktoś jedzie! goście! kto to być może! Poruszyli się wszyscy, pan Żymiński chcąc pierwszy gospodyni przynieść wiadomość ktoby to był, wyrwał się na ganek. Szczęściem tu światła nie było jeszcze... o mroku poznał łatwo konie i dobrze sobie znajomą landarę z Murawca, usłyszał głos prezesa i osłupiał.
Na chwilę zupełnie co ma począć nie wiedział i prezes byłby go tak zastał wmurowanego w progu, gdyby ciocia Wychlińska, która wybiegła także i stała za nim, poznawszy również powóz i konie brata, chwyciła go za ramię mówiąc: — Uciekaj pan! uciekaj — prezes!
Bez czapki więc, jak stał, rzucił się pan Daniel w bok z ganku, skrył w bliskie zarośla, nieprzytomny przestał tu chwilę wylądowania i dopiero gdy towarzystwo całe przeszło wśród głośnych okrzyków do pokojów, on przez służącego dostawszy nakrycie na gło-