Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A gdy się, uchowaj Boże, wzburzy żółć w waszmości, zmów zdrowaśkę nim wybuchniesz, boć to się dziecka męczyć nie godzi.
— Ani godzi się też dać mu duszę gubić i rodzinę zszarzać — dodał po cichu prezes. Idź, mój ojcze, idź...
O. Serafin wyszedł zwolna. Prezes przechadzać się zaczął zamyślony, potem przed oknem stanąwszy, które wychodziło ku kaplicy i patrząc na krzyż na jej szczycie, w piersi się bić począł.
— Winienem! zawołał stłumionym głosem — wina moja — wina moja! Po co było do domu wpuszczać człowieka.
Mruczał tak jeszcze niezrozumiałemu już słowy, gdy drzwi się otworzyły i Leokadya weszła chwiejnym krokiem, blada, z usty zaciśniętemi drżąca. Postąpiła ku ojcu w milczeniu i pocałowała go w rękę. Heroiczną rezygnacyą znać było na jej twarzy zmęczonej i chorej.
— Ojciec chciał widzieć się ze mną? — zapytała cicho?
— Tak, tak — począł prezes, na którym widok dziecka zrobił bolesne wrażenie.
Nie stało mu wyrazów, popatrzał na podłogę i nie śmiejąc już spojrzeć jej w oczy mówił dalej.
— Między mną a Benigną zaszła tu nieprzyjemna scena. Nie chcę tego rozpowiadać, dosyć, dosyć, że ja wyjeżdżam jutro, a wolą moją jest, ażebyś ty ze mną jechała, Wychlińska niech robi co chce.
— Jak tylko to wola ojca i rozkaz... więc — jedziemy! odpowiedziała spokojnie Leokadya.