Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale należy ci wiedzieć i o tem, że pod pozorem jakobym ja tam cię zamęczał, a ona tu ciebie miała uzdrowić i uszczęśliwić, Benisia daje do wyboru — jeśli pojedziesz ze mną — nie weźmiesz po niej nic; ja zaś powiadam jak mówiłem — jeśli nie jedziesz ze mną, znać cię nie chcę i — wyrzekam się...
Prezes ostatnich słów domówił głos podnosząc, wyraźnie i silnie.
Leokadyi łzy się były puściły, otarła je szybko i pocałowała ojca w rękę...
— Przecież ojciec mi droższy nad wszystko co mi ciocia z łaski swej dać może. Ja nie potrzebuję ani pragnę wiele... Ciotki mi będzie żal — nic więcej....
— Jutro więc proszę się wybierać w drogę — dodał p. prezes — com rzekł raz to się spełnić musi... Wyjedziemy. Jeślibyś była chora... no, to dosuniemy się do Sandomierza, doktora i stancyą znajdziemy i choćby tam zimę przebyć przyszło... ale z Borków muszę...
— Kochany ojcze... to nieporozumienie, — cicho poczęła Leokadya.
— To nie jest żadne nieporozumienie, ja doskonale ją rozumiem i to czego chcę... a com powiedział raz, musi być... Jedziemy jutro...
Leokadya nie śmiała się już odezwać ani słowa, odstąpiła krok i czekała dalszych rozkazów.
— Ja widzę żeś ty chora... dodał stary, nie myśl żebym tyranem chciał być... ale pomiatać sobą nie dam, pod pantoflem nie siedziałem nigdy i siedzieć nie będę — to darmo. — Z wielkiej troskliwości o szczęście dla waćpanny gotowi by cię tu do jakiego zuchwałego namówić kroku — im się zdaje, że wszystko kuruje małżeństwo...