Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

które otarła prędko i jakby nie zważając na siostrę, żywo, odrzucając włosy, zaczęła się po pokoju przechadzać... Znać było, że szukała w sumieniu i myślach drogi do wyjścia z tego zawikłania.
— Moja droga siostro — odezwała się w końcu, obracając do Wychlińskiej — położenie okropne, prezes uparty... a tu dziecko umiera... i kto wie, co się z nim dzieje. Niech brat robi ze mną co chce — nie mogę się temu oprzeć bym Leokadyi nie ratowała. Mam to przekonanie, że gdy ślub wezmą, gdy rzeczy będą nieodwołalne... prezes nagniewa się ale przebaczy...
Wpędziliście mnie w przykre położenie to prawda, ale jakże się tu mam oprzeć. Wszyscyście winni. — On, prezes, ty, najmniej biedna Leokadya. — O nią tu idzie... o nią.
Chodziła ciągle... głowę cisnąc rękami.
— Gdzież on jest? zapytała.
— W Warszawie... rzekła Wychlińska... Byłabym może zwlekła z wyznaniem przed tobą wszystkiego, ale ten pisarzyna sądowy, który tu przybył... prezesowi już tem głowę nabił że... on nie wierzy by p. Daniel był zabity... Prezes gotów się czegoś domyśleć? Co było począć!...
Obie siostry z załamanemi rękami, stały naprzeciw sobie, Wychlińska płakała, Benigna już ocierała łzy. Charakter jej nie dozwalał długo bezsilnie boleć nad tem, czemu w jakikolwiek sposób zaradzić mogła.
— Pierwsza rzecz, moja droga, ozwała się narzucając na siebie szal — idźmy do Leokadyi, jeżeli ona nie śpi, trzeba jej choć jedną chwilkę cierpienia oszczę-