Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

byli sami, powtarzał: — Szkoda że i łyk i luter! a coby to za mąż był dla Leokadyi. — Ciągnęło się to, powiadam ci — lat kilka... w końcu może i cierpliwości im zabrakło... nadziei zmiany nie było, głowy się im pozawracały... Leokadya cierpiała okrutnie... on waryował... Wykraść ją mógł, nie chciał — ona teżby się była może nie zgodziła.
Kiedy takich dwoje zakochanych poczną radzić, pewnie głupstwo uradzą. Otóż co ułożyli. Pan Daniel miał tak w domu jakoś zamaskować swój wyjazd, aby się zdawało, że go napadli nocą zbójcy i zamordowali. — Mądrował bardzo nad tem, bo chciał to tak zrobić, ażeby nikogo nie posądzano i nikt niewinnie za niego nie cierpiał... Miał tym czasem udać się do Warszawy, gdzieś tu w okolicy szukać kąta, a ja Leokadyą tu przywieść. Spodziewali się tu wziąść ślub potajemnie i małżeństwo przed ojcem utaić.
Pani Benigna załamała dłonie.
— Słuchaj tylko, ciągnęła dalej Wychlińska — Daniel ułożył w domu, choć podobno nie zbyt zgrabnie całą tę historyą tak iż istotnie utrzymywano, że został zabity... Wziął dzierżawę Rakowa.
— A! to więc on przezwał się Żymińskim, krzyknęła gospodyni — to był on — on!
— Wiesz już tedy wszystko — mówiła Wychlińska, nie opuszczaj Leokadyi — ratuj nas...
Daniel obawiając się być poznanym przez prezesa, uciekł do Warszawy. Mam jego adres... Leokadya usycha i rozpacza... Co poczniemy?
Długo zamyślona siedziała nie odpowiadając wcale pani Benigna, podniosła twarz zalaną łzami,