Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przepraszam asińdźkę — gwałtownie dorzucił prezes — nie byłbym tak głupi! a! nie! zamknąłbym drzwi przed nosem i — anibym się pokazać mu na próg pozwolił.
Gdy tych słów domawiał, wtoczyła się ciocia Pstrokońska.
— Cożeś tu miał za gościa? zapytała, bo miała zwyczaj wiedzieć o wszystkiem, co się w domu działo. Kto to był piechotą u ciebie.
— A! to z naszych stron biedne człecze — rzekł prezes. — Coś go tu przygnało w Sandomierskie, chciałem go, ufając w łaskę pani siostry dobrodziejki zatrzymać nawet, żeby sobie spoczął, lecz mi się wymknął.
— Czemużeś go nie ugościł?
— Zdaje się, że powróci... rzekł prezes... będę mógł przez niego dać dyspozycyą do Murawca, względem młócenia pszenicy... Ale mi ten człek ćwieka zabił..
— Cóż takiego!
— E! to tam nasze sprawy! Asińdźki to pono nie obchodzi...
To mówiąc wstał prezes by podać rękę gospodyni do salonu...
— Ale coś Leokadya mi znowu dziś nie domaga.
— I ja to uważałam — rzekła Pstrokońska... dziecko usycha... trzeba mu innego życia, rozrywki, domu... męża...
— Przecież nic przeciwko temu nie mam, byle bez kalectwa.
— Ten, którego ja mam na myśli, rzekła Benigna, oprócz majątku, bo tego pewnie wiele nie ma — z in-