Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle po pauzie, stary pochylił się do siostry.
— Moja Wychlińsiu — szepnął — ty ją najlepiej znasz — co Leokadyi jest? co to może być? Czy to choroba, którą leczą doktorowie — czy... Ruszył ramionami, bo mnie tego dzieciaka żal, życiebym za nie dał — a ona w oczach nam ginie, blednieje, mizernieje, przepada.
Wychlińska długo się zdawała walczyć z sobą.
— Mój bracie — odezwała się smutnie i nie śmiało — mogęż ja odgadnąć co się w jej sercu dzieje. Może być że moje domysły są fałszywe, lecz ty sam to uznasz, iż od tego nieszczęśliwego wypadku w Orygowcach poczęło się zdrowie Leokadyi psuć, posmutniała, zmienił się humor. Jak ja się dawno domyślam, ledwiebym nie przypuściła, że ona w istocie, jak to sam mówiłeś nieraz, miała do pana Daniela słabość, nie wydawała się z nią, taiła, bo wiedziała o niezłomnej woli twojej.
— Miałażby to być taka szalona miłość? zawołał prezes...
— Mogłaby być — a tajona, kochany bracie — zabija...
Staruszek rękami uderzył po kolanach.
— Sto razy powtórzyłeś, że nie wydałbyś jej za niego.
— A no — i dziś to powiem! nie wydałbym! Powiedz sama, niemiałżem słuszności!
Ciocia zmilkła.
— Czyż się podobne wypadki w innych rodzinach nie trafiały? zapytała ciotka.
Prezes głową potrząsł.