Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ten o to... ten... co tu był... ten pisarzyna od Zdenowicza.
Ciocia Wychlińska pobladła.
— To mądra główka, choć niepozorny człeczek — mówił prezes. — Wystaw-że sobie, upiera się przytem że — że...
Nie domówił i głową potrząsł — odwrócił się do Wychlińskiej. — Wiesz co? że Daniel — żyje...
Ciocia krzyknęła, ręce załamała i porwała się drżąca z krzesła.
— On to mówił!
— Nie przestraszajże się... plótł — dodał prezes, sensu pono w tem nie ma, ale kiedy to mówi człowiek, który sam śledztwo prowadził — bo wiadomo, że Zdenowicz do tego niezdatny — człowiek, który zna wszystkie szczegóły i którego powołaniem jest prawdy się doszukiwać — to mnie zastanawia — to mi do myślenia daje.
— Z drugiej strony — ciągnął prezes, — jakiżby miał być powód takiego zagadkowego postępowania? Co za cel? w głowę zachodzę i nie rozumiem.
Prezes głową trząsł, dumał, czmychał, a ciocia Wychlińska siedziała jak na mękach, nie śmiała się odezwać.
— Kombinuję, kombinuję, mruczał stary i muszę przypuścić, że chyba w życiu tego człowieka były sprężyny dla mnie ukryte i nieznane. Ale Daniel znowu nie miał takiego charakteru zamkniętego, uczciwym był i otwartym. Cóżby to mogło być?
Gdy prezes tak kombinował, ciocia szukała niecierpliwie w myśli pozoru jakiegoś ażeby odwrócić rozmowę.