Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znasz sam, nie ośmieliłabym się tak postąpić. — Tyś dobrym ojcem... przebacz.
Prezes oczy sobie zakrył...
Leokadya i zięć klęczeli przed nim... cofnął się.
— Więc się spełniło — rzekł nie śmiało — czemu się przeciwiłem — z wyraźnem pogwałceniem woli mojej! Tak — ja to już stary niedołęga nie znaczyłem nic i nie znaczę... alem winien sam...
A co się stało — odstać się nie może, dodał...
Schylił się ku córce i Tremmerowi, nie okazując gniewu, znać tylko było wzruszenie silne...
— Czegoż odemnie chcecie... dodał — nie odepchnę dziecka... Bóg z wami, Bóg z wami! Szczęście, że mi pan Daniel osobiście miłym był zawsze, ale, com mówił, i powtarzam... Mojej woli w tem nie było — jam się nie godził... zadaliście mi gwałt.
Stary poplątał się już nawet mówiąc, bo i przy swojem chciał się niby utrzymać i bardzo ostrym ukazać nie życzył...
Przerwał mu pan Daniel chwytając jego rękę...
— Panie prezesie... ojcze — rzekł — znajdziesz we mnie serce wierne i poświęcenie bez granic i wdzięczność dozgonną... przebacz...
— Przebacz! wołała córka i ciotki i O. Serafin, stając wieńcem około niego...
Prezes ręce spuścił na głowy nowożeńców i nie odpowiedział nic — płakał. Tak się to jakoś szczęśliwiej, niż spodziewać śmiano, skończyło.
Całowano w ręce prezesa a ciocia Benigna rzuciła mu się na szyję... Przez drzwi na w pół