Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chyba mi się przewidziało, dodał — dalipan — panna Leokadya z panem Danielem...
— Co mi prawisz! ofuknął tupiąc nogą stary... ale idźże mi z tem! co znowu! sfiksowałeś...
— Jak pana szanuję...
Prezes dał mu tylko ręką znak, aby sobie odszedł, Szajkowski ramionami ruszył... i wysunął się.
A tuż i klaskanie z bata słyszeć się dało. — Prezes stał w miejscu jak wmurowany, ręce mu drżały tak, że je zwolna spuściwszy o stół musiał oprzeć.
Po wargach przebiegało także konwulsyjnie jakby drganie i oczy zapłynęły krwią. Ukradkiem spoglądał na drzwi, to na milczącego księdza. Milczenie było długie... oczekiwanie wydało się wiekuistem.
Naostatek szelest sukni kobiecych dał się słyszeć.
Pierwsza w progu ukazała się ciotka Benigna, za rękę prowadząc bladą i przelękłą Leokadyą... Za nią szedł nie mniej pomięszany Daniel Tremmer...
Prezes spojrzał na nich i cofać się zaczął.
— Co to jest? — zawołał — co to jest?
— Bracie — odparła Benigna — córka twoja i jej mąż...
Winowajczynią, która to małżeństwo przeciwko twej woli związała — jestem ja! Wylej gniew twój cały na mnie, jestem dość przygotowaną... lecz oszczędź Leokadyą, która wycierpiała wiele — przebacz panu Danielowi... Gdybym nie znała twojego serca i przywiązania do dziecięcia lepiej, niż ty je