Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dochodzisz pięćdziesięciu! fanfaronie! poczęła gospodyni.
— Tak jest, słowo daję — poprawił się Sochaczewski... metryka nic nie zna, czy mam takich wiele lat, które się u mnie nie liczą.
— A chyba! — I śmiali się wszyscy z Sochaczewskiego, który im wtórował.
Parę dni upłynęło, ów przyobiecany pan Żymiński nie zjawiał się. Jednego poobiedzia, gdy w saloniku były tylko dwie siostry i Leokadya, oznajmiono gościa...
Wychlińska zerwała się z kanapy i przesiadła w szary kątek, zapewne, żeby się przybyły nie omylił, która z nich jest gospodynią, Leokadya także, nie lubiąca nowych znajomości powoli usunęła się z przed okna. Dnie były już krótkie i mrok przedwieczorny panował w pokoju, bo było pochmurno.
W progu ukazał się słusznego dosyć wzrostu mężczyzna, bardzo szykowny, który rzuciwszy okiem po salonie, chwilę się jakoś wstrzymał jakby onieśmielony, potem podszedł grzecznie do gospodyni, która postąpiła kilka kroków na jego spotkanie.
— Daruje mi pani, że się jej sam przedstawić muszę, odezwał się miłym ale drżącym nieco głosem — nie miałem nikogo, ktoby mnie do domu jej wprowadził, a chciałem mieć zaszczyt złożyć jej moje uszanowanie. Jestem dzierżawcą z Rakowa, o którym zapewne pan Sochaczewski już wspomniał.
Pani Pstrokońska spojrzawszy nań i widząc sympatyczną twarz i postać (co u niej wiele znaczyło, bo w pierwsze wrażenie wierzyła bardzo) podała mu rę-