Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi tylko sroki drogę zachodzą, a gdy tylko do wilków wolno strzelać, zające siadają się umywać przedemną. Tak i tu, gdy chciałbym nowalijkę jaką dla mojej dobrodziejki ułowić — posucha i nic. — A no — prawda! Jest chyba ta nowina, że nowy sąsiad nasz z Rakowa, którego przypadkiem poznałem, chciałby pani złożyć swe uszanowanie.
— Jak że się zowie? spytała pani.
— Podobno Żymiński, jeśli się nie mylę — odezwał się pan Sochaczewski — człek co się zowie miły i bardzo uprzejmy i statecznie wyglądający; a choć dzierżawca, znać że dosyś majętny — bo koło niego pięknie.
— A dla czegóż się tak ceremonjuje i wybiera jak czajka za morze — rzekła gospodyni — słyszę o nim od paru tygodni, obiecuje mi się i nie przyjeżdża. Gdy go pan zobaczysz, powiedz, że proszę, iż mu będę, rada.
Sochaczewski się skłonił.
— Gotowem umyślnie pojechać — rzekł.
— O! to znowu nie — przerwała pani Pstrokońska panien mam dużo, pomyśli, że go ciągniemy. Wszak kawaler?
— Kawaler, ale już nie tak bardzo młodziuchny, myślę, że lat ma pod czterdzieści.
— A cóż to strasznego dla mężczyzny! dorzuciła Wychlińska.
— Ma pani dobrodziejka racyą. — Cóż to dla mężczyzny! Ja jeszcze się czuję, choć dochodzę pięćdziesięciu, zupełnie młodym.
Potarł czuba, rozśmieli się wszyscy, bo czuprynę miał siwą i wyglądał jak burak w śmietanie...