Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale wszyscy mówią, że jesień będziemy mieli prześliczną! dodała Wychlińska...
Prezes śmiejąc się siadł do stołu.
— A no — dobrze, dobrze — jedźcie, rzekł, usłucham nawet rady Wychlińskiej, i zaproszę na cały czas ojca Serafina. Oprócz tego Roch będzie dojeżdżał, jestem pewny, stary podkomorzy mi nie odmówi i jakoś ten czas się przeżyje...
— Zatem — wtrąciła ciotka — żelazo bić póki gorące — kiedy nas wyprawisz?
— A! kilka dni musicie być cierpliwe — bo na złamanie karku was nie puszczę, trzeba konie sprządz, wypróbować, powóz opatrzyć, pod brykę oś podprawić, ludzi trochę oporządzić, żeby wstydu nie było. U Benisi po pańsku, a u mnie po szlachecku...
Tak wcale niespodzianie podróż ta postanowioną została — nim jeszcze panie wyjechały, prezes mógł się przekonać, że projekt cioci Wychlińskiej był na głębokiej znajomości natury ludzkiej oparty, gdyż Leokadyę sama nadzieja już zdawała się uzdrawiać. Cudownie prawie zmienił się humor, twarz; odzyskała wesołość, mowę, zaczęła się krzątać około wyboru z dziecinną prawie żywością.
— Kiedyś już taka szczęśliwa, że tak doskonale potrafiłaś mi dziecko rozbudzić do życia, szepnął na osobności prezes do siostry, postarajże się jeszcze sama i przez Benisię, żeby tam sobie kawalera znalazła, a bogatego i do rzeczy... Zresztą o bogactwo mi nie idzie, a mówię o niem tylko dla tego, że majętny lepiej wychowany być powinien... Wydamy ją za mąż