Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i odetchnę... Zapomni przecie o tym nieszczęśliwym Danielu, o którym ja sam przyznam ci się — do dziś dnia myślę z żalem.
— Jeśli ci mam prawdę powiedzieć — smutnie przerwała Wychlińska — mylisz się mój bracie, sądząc, że ona tak łatwo o nim zapomni... Nie tajno to dziś i tobie, że oni się kochali. Miłość była, jakich mało, bo spokojna, bez nadziei, a głęboka i rzewna... jakiej w życiu nie spotkałem... Nieraz mi się patrząc na nich serce ściskało... Twój wyrok postawił między niemi nieprzełamaną zaporę — nie mówili z sobą nigdy o tem, nie stykali się, nie boleli, dość im było, że się widywać mogli.
— A ja głupiusieńki ślepym był — dodał prezes, a asińdźka też rozumna, żeś mi nigdy nic nie powiedziała.
— Po co? zapytała ciotka — żebyś ich rozerwał i Leokadyi tych kilka chwil szczęśliwych, jakie miała w życiu, pozbawił.. Oni się pono zaczęli kochać, jeszcze gdy była w Warszawie... a Leokadya?
— Dajcie już pokój nieboszczykowi — westchnął prezes.
— Nieboszczyków się kocha najstalej! zawołała ciocia... O ile ja ją znam, ona mu pewnie wierną pozostanie do śmierci.
Prezes się aż z gniewu zaczerwienił.
— O! to! to! mówże jej to asińdźka i poddawaj! Utrzymuj ją w tym afekcie — żeby starą panną została! A! baby! baby!
— Ja przecież z nią o tem nie mówię — tobie wszakże winnam prawdę...